Tu w Mielcu odnaleźli swoje miejsce na ziemi
30-03-2010
Rodzina Kaysiewiczów wywodzi się z Litwy. Dominik Kaysiewicz z żoną Anną
gospodarzyli w pięknej wiosce Słowiki nad Niemnem. Tam też 7 grudnia 1812 r.
przyszedł na świat najstarszy syn Hieronim, późniejszy ksiądz, jeden z
założycieli Zakonu Zmartwychwstańców, przyjaciel Adama Mickiewicza. Później
państwo Kaysiewiczowie z pięciorgiem dzieci przenieśli się do Fredy koło Kowna i
tam aż do 1831 r. żyli spokojnie i dostatnio. Gdy wybuchło powstanie
listopadowe, Hieronim zaciągnął się w szeregi powstańców, brał udział w walkach,
a ciężkie rany odniósł w bitwie pod Nową Wsią 19 lutego 1832 r. Majątek rodzinny
splądrowali Kozacy, a władze carskie skonfiskowały całą posiadłość za pomoc
powstańcom i udział syna w walce. Rodzina tułała się i żyła w biedzie, dopiero
od 1844 r. Dominik z żoną znalazł się w Wielkim Księstwie Poznańskim w dobrach
Cezarego Platera koło Śremu. Najmłodszy brat księdza Hieronima- Kazimierz
gospodarzył w majątku Roszkowo koło Skoków. Młodszy syn Kazimierza, Zygmunt, był
moim dziadkiem. Pracował w Wielkopolskim Banku Rolnym, a w roku 1910, na
zaproszenie hrabiego Tarnowskiego, przybył z liczną rodziną do Mielca i tu razem
ze Szczepanem Tarnowskim, Janem Haładejem i Janem Skrzypkiem założył
spółdzielnię rolniczą „Kłos", a równocześnie prowadził własny sklep „Rolnik". I
właśnie dlatego w tradycji kulinarnej naszej rodziny zachowały się wpływy kuchni
litewskiej i poznańskiej.
0 zwyczajach wielkanocnych, ale nie tylko, znanego mieleckiego rodu Kaysiewiczów
opowiada Barbara Kowalczuk, z domu Kaysiewicz. Ród Kaysiewiczów był jednym z
najbardziej znanych, wpływowych i zamożnych mieszczańskich rodów przedwojennego
Mielca, obok takich rodzin jak Kazanowie, Gardulscy, Dębiccy, Wanatowiczowie.
Święta wielkanocne, największe święta katolickie, prócz tradycyjnych obrzędów
kościelnych, wiążą się w moich wspomnieniach z obyczajami przestrzeganymi w domu
rodzinnym. Dom nasz, zakupiony przez dziadka w 1910 roku, od ówczesnego
proboszcza, który planował tam początkowo urządzić plebanię, jest nadal gniazdem
rodzinnym, do którego zjeżdżają się członkowie rodziny rozproszeni po Polsce i
zagranicy. Kiedyś ten dom tętnił życiem. Zamieszkany był przez rodzinę
wielopokoleniową -dziadków i ich dzieci: córkę, czterech synów - a później
powiększającą się o żony trzech synów i ich dzieci. Dziadkowie przeżyli ogromną
tragedię, gdyż w 1918 roku ich dwunastoletni syn Kazimierz, skacząc z kolegami
po krach na Wisłoce, poślizgnął się i zsunął do wody. Jego koledzy wpadli w
panikę i uciekli, a Kazio utonął. Ta tragedia uwidoczniła się w zmianie
architektury naszego domu. Babcia, nie mogąc pogodzić się z tragiczną śmiercią
syna, kazała zamurować okno, które wychodziło na rzekę.
Życie świętami odliczane
Jednak życie toczyło się dalej, a jego ważnymi punktami, obchodzonymi
rokrocznie, były święta. Bardzo rygorystycznie
przestrzegano tradycji, Dorośli kładli duży nacisk na obrzędy kościelne,
związane ze wszystkimi świętami katolickimi. Dla dzieci najważniejsze były
zwyczaje; świeckie, które są związane z kulturą i obyczajami każdego rodu.
I)(i dziś pamiętam, że mój tatuś Zbigniew, z wykształcenia nauczyciel, człowiek
poważny, nigdy nie zapomniał o śmigusie -dyngusie. Przygotowywał sobie wieczorem
buteleczki z perfumowaną lekko wodą i czyhał na domowników. Z prawdziwą radością
skrapiał tą wodą moją mamusię, swoją siostrę, ukochaną ciocię Marię (zwaną przez
wszystkich Mysią), a dla nas, dzieci, nie żałował wody, choć zawsze zachowywał
umiar.
Wojenne święta
Podczas wojny w domu rodzinnym w Mielcu zamieszkał syn najstarszego brata
dziadka wraz z żona, Wanda i córką Haliną, którzy zostali wysiedleni z Warszawy.
W między czasie na świat po kolei przychodziły dzieci, czyli moi kuzyni oraz ja.
Dom rodzinny był pełen gwaru, hałasu i radości.
Spędzane wspólnie święta, chociaż owiane grozą wojny, były rodzinne i
szczęśliwi;. Z opowiadali wiem, że tradycyjny stół wielkanocny przygotowywany
był w sobotę przed południem i ksiądz przychodził do domu, żeby święcić
wszystkie potrawy, wypieki i... oczywiście barana z masła. Potem wszystko
chowane było w spiżarni i piwnicy, aby dopiero po rezurekcji, chociaż częściowo
udostępnić je wygłodniałym domownikom. Post w moim domu przestrzegany był
rygorystycznie. Na Wielki Piątek kucharka piekła postną bułkę na wodzie (zresztą
bardzo dobrą) i dorośli spożywali ją suchą, a dzieciom pozwalano posmarować
masłem. Do tego w południe były gotowane ziemniaki w mundurkach i śledzie, a
wieczorem znowu była postna bułka. W dodatku mój ojciec i ciocia postanawiali
sobie, że w Wielki Piątek powstrzymają się od palenia papierosów, a byli
nałogowymi palaczami i przez cały dzień cierpieli męki, dając to, niestety,
odczuć pozostałym domownikom. Zwyczaje w moim domu były jakby mieszaniną
obyczajów litewskich, wielkopolskich, i, najmniej, małopolskich.
Największy kosz świata
Tak jak tradycyjne obrzędy kościelne nie ulegają na przestrzeni lat większym
zmianom, tak i w naszym domu przestrzegano tradycji rodzinnych, związanych ze
świętami. Później, jakiś czas po wojnie, nie było w zwyczaju święcenia potraw w
domu. Stąd najmłodsi członkowie rodziny, w tym wypadku mój kuzyn Stasiu i ja,
jako bardzo małe dzieci, chodziliśmy do kościoła,, aby święcił- koszyczki. Jest
z tym związana rodzinna anegdota. Otóż pewnego roku ciocia „Mysia" przygotowała
dla nas kosz, który przypominał raczej wielką kobiałkę, do której włożyła całą
babę, mazurek, pęto kiełbasy, domową szynkę, spory kawałek chleba, kilkanaście
jaj-kraszanek, ocet w karafce i oczywiście dużego barana z masła. Kosz
przyozdobiła pięknie hiacyntami, żonkilami i wstążkami i wysłała nas do
kościoła. Bardzo się wstydziliśmy, bo przy normalnych, niewielkich koszyczkach
nasza kobiałka wyglądała na jeszcze większą. Z trudem donieśliśmy ją na stopnie
kościoła i... uciekliśmy, ze wstydu. Schowaliśmy się za budynkiem szkoły, ale
tak, aby mieć kosz na oku. Po chwili zobaczyliśmy kościelnego, który zobaczył
naszą zgubę, rozejrzał się i wniósł kosz do kościoła. Okazało się, że zaniósł go
do balasek, tam, gdzie gromadzili się ludzie. Wtedy weszliśmy także, uklękliśmy
w pobliżu kosza, a następnie przeczekaliśmy, aż wszyscy wyjdą i dopiero wówczas
wróciliśmy z nim do domu. Nigdy więcej nas już tak nie urządzono, wystawiając na
upokorzenie - w każdym razie my tak właśnie wtedy to odczuwaliśmy. Teraz
historia o gigantycznym koszu do święcenia jest anegdotą, z której śmieją się
moje dzieci i żartują wnuki
Tradycja dwóch stołów
Pamiętam, że gospodarstwo domowe zawsze funkcjonowało doskonale. Do pomocy była
gosposia, która była mistrzynią kuchni i „prawa ręka" cioci, Wikcia, pomagająca
w ogrodzie. Gdy nadchodziły święta, kto żyw stawał do pomocy i pod kierunkiem
cioci piekło się baby, przekładance, liczne mazurki, z których najbardziej
utkwiły mi w pamięci orzechowe i migdałowe typu makaronikowego, pieczone na
opłatkach (zamawiało się u kościelnego opłatki, na które wylewało się
przygotowane migdałowe i orzechowe polewy). Pamiętam, że wypieki robiono na tzw.
stół pierwszy i drugi. Z tego drugiego dawano sporą część do kosza dla ubogich.
Ten kosz stoi w kościele do tej pory, przy św. Antonim, tylko że dawniej
wkładano do niego wykonane w domu babki, pieczono, a obecnie kupione w sklepie,
hermetycznie zapakowane produkty typu ryż, makaron...
Nic prócz herbaty, kawy i cukru...
Umiejętność zarządzania gospodarstwem, prowadzenie ogrodnictwa i miłość do
kwiatów chyba ciocia „Mysia" odziedziczyła po swojej babce, Annie /. Pawłowskich
Kaysiewiczowej, osobie niezwykle pracowitej, zaradnej, a przy tym pobożnej i
prawej.
Z przekazów rodzinnych, a zwłaszcza z pamiętnika siostry ks. Hieronima, Moniki,
dowiedziałam się, że jej matka, a moja praprababka Anna była wspaniałą
gospodynią, zajmowała się ogrodnictwem, kochała się w kwiatach. Do domu prócz
kawy, herbaty i cukru niczego się nie kupowało. Wyrabiała wspaniałe rodzaje
serów, które nawet posyłane były do Gdańska, na sprzedaż. W obfitości w domu
robiło się konfitury, najrozmaitsze konserwy, marynaty, wędliny, wyborne miody,
jabłeczniki, a nawet...
...wino szampańskie z klonu
Tu pozwolę sobie zacytować fragment pamiętnika: „Wino szampańskie wyborne
robione było z soku drzew klonowych, brzozowych, z których w marcu za pomocą
rurek drewnianych, wbitych w drzewo wyciągano soki, a później poddawano
fermentacji. Nigdy tego szampana nie zapomnę, bo był smaczniejszy nad wszystkie
trunki."
Dalej „praciotka" Monika pisze o sposobie przechowywania świeżych owoców: „Te
prosto z drzewa układane bywały w wielkie gąsiory szklane, mocno korkowano,
smołą oblane i zatapiane w studni, aż do czasu użycia."
Zamiłowanie do kuchni po praprababce odziedziczyłam ją (wprawdzie ujawniło się
to późno, gdy zostałam mężatką), mój syn i córka mojej kuzjmki, Ewa.
Koniec postu: w sobotę czy w niedzielę?
Przychodzi mi na myśl, że zwyczaje, których przestrzegałam i przestrzegam w
naszym domu, trochę na siłę dostosowałam do tradycji kościelnych, ponieważ
dawniej, myślę tu o czasach wojny i związanej z tym godzinie policyjnej,
rezurekcja odbywała się w sobotę po południu, i po rezurekcji można było
skosztować smakowitości przygotowanych na święta, a szczególnie czajono się na
bigosik, domową kiełbasę i szynkę. Pewnie od tego czasu do dziś, niezależnie od
tego, że rezurekcja była przez wiele lat w Niedzielę Wielkanocną o świcie, w
sobotnie popołudnie już zaczynaliśmy kulinarnie świętować. Muszę tu przyznać, że
moja kuzynka tego zwyczaju nie przyjęła i u niej zawsze wszystko odbywało się
jak należy, czyli post kończył się w niedzielę rano.
Ze wzruszeniem myślę o. domu i jego zwyczajach w czasach, gdy byłam dzieckiem.
Może dlatego, że otaczali mnie najbliżsi - rodzice, ciocia, babcia i dziadkowie
ze strony mamy, kuzyni, stryjostwo. Nie było wówczas mojej obecnej rodziny,
którą założyłam w 1963 roku. Teraz, oprócz kuzynki Izy, nie ma już moich
bliskich, których pamiętam z dzieciństwa, wciąż jednak mieszkamy w domu
rodzinnym, tym, który kupił na początku XX wieku mój dziadek.
Każde święta spędzamy z mężem, córką i synem, oraz z ich rodzinami, czyli
naszymi wnukami. Spotykam się też z moją najbliższą kuzynką, do której jestem
bardzo przywiązana, bo tylko z nią mogę powracać wspomnieniami do beztroskich
lat dziecinnych..
Barbara Kowalczuk
|