Śp. pilot inż. Zbigniew Słonowski.
70-ta rocznica powstania przemysłu lotniczego w Mielcu zbiega się jeszcze z
jedną okrągłą rocznicą, a mianowicie 40-tą rocznicą tragicznego wypadku inż.
pilota Zbigniewa Słonowskiego. Warto z tej okazji wspomnieć wspaniałą sylwetkę
człowieka zwanego popularnie słoniem. Przypominam sobie charakterystyczny
przyjacielski gest tego potężnego mężczyzny, który często ramieniem obejmował
znajdujących się w pobliżu niego podległych mu pracowników „Startu”.
Istnieje kilka wersji wypadku, ale przedstawię dwie najbardziej prawdopodobne,
bo do takiej, która mówiła, że widziano go po wypadku w Berlinie Zachodnim nie
będę się ustosunkowywał. Jak w większości wypadków, tak i tu zaważył błąd tzw.
ludzki.
Z swojej pracy na „Starcie” i późniejszej w reklamacjach w „Serwisie” nie
przypominam sobie poważniejszego wypadku z winy sprzętu, czyli konstrukcyjnego,
lub technologicznego błędu. Ostra kontrola w zakładzie powodowała wykrywanie
podobnych błędów we wcześniejszych fazach. Owocowało to tysiącami Kart Zmian
Konstrukcyjnych (KZK) i Kart Zmian Technologicznych (KZT). Opracowywane były
biuletyny na podstawie, których w jednostkach wojskowych i innych użytkownikach
samolotów, mechanicy Serwisu wprowadzali zmiany. Takich zmian było tysiące, a
najbardziej kłopotliwe były KZK wprowadzane do wcześniej wydanych KZK.
Do wypadku doszło w dniu 16 września 1968 roku. W ten pochmurny jesienny dzień
kierownik wydziału „Start”, pilot inż. Zbigniew Słonowski wystartował z
mieleckiego lotniska na samolocie TS-11 „Iskra” do Warszawy. Niestety ze względu
na szybko zmieniające się warunki atmosferyczne Warszawa odmówiła przyjęcia i
Zbigniew Słonowski zmuszony był zawrócić do Mielca. Zawrócił i lecąc na
wysokości 300 metrów uderzył we mgle w skałę, w Górach Świętokrzyskich, ginąc na
miejscu.
Nasuwa się pytanie dlaczego leciał tak nisko? Odpowiedź jest prosta. Lot do
Warszawy na samolocie odrzutowym trwa tak krótko, że oszczędza się czas nie
nabierając wysokości i nie schodząc do lądowania w Warszawie. Był to jednak
zasadniczy błąd, który spowodował wypadek. Jest jeszcze następne pytanie
dlaczego rozbił się w Górach Świętokrzyskich, skoro nie występują one na trasie
Mielec – Warszawa i odwrotnie? Jedna wersja mówi, że zawracając do Mielca
wykonał zbyt duży łuk w lewo, co spowodowało zbyt dalekie odejście z kursu. Taką
wersję podają pan Andrzej Remiszewski i inż. pilot Tadeusz Pakuła. Jestem jednak
innego zdania, a mianowicie, że zawróciwszy do Mielca pilot Słonowski nie był na
kursie do Mielca, o czym nie wiedział, lecąc w innym kierunku.
Tak się składa, że każdy człowiek ma pewne słabości. Coś się mniej lubi, a coś
więcej. Podobnie było ze Słonowskim. Nawigacja nie była jego mocną stroną.
Podeprę to następującym przykładem. Wiele miesięcy wcześniej, kiedy siedział już
w samolocie przygotowanym do lotu, zawołał mnie i pokazując wskaźnik
radiokompasu zapytał:
---- Nastawiłem naszą prowadzącą, a popatrz, co mi ten wskaźnik pokazuje?
Sprawdziłem ustawienie częstotliwości, była inna niż mieleckiej prowadzącej.
Była to stacja krakowska, która miała sygnały morsa podobne do Mieleckiej.
Ustawiłem radiokompas na mielecką prowadzącą i wówczas strzałka wskaźnika
ustawiła się w innym prawidłowym położeniu. Innym razem, podobny wypadek, miał
ze Słonowskim nieżyjący już Zbigniew Dura i Aleksander Wójcik, z którymi
kierowałem pracą mechaników osprzętu na Starcie. Po wypadku w Górach
Świętokrzyskich nasza wersja była jednoznaczna. Słonowski zawracając do Mielca
ustawił radiokompas na Kraków, korzystając z sygnałów w słuchawkach. Myślał, że
jest na kursie do Mielca, lecz leciał na Kraków. Gdyby leciał na Mielec nie
miałby na trasie Gór Świętokrzyskich. Miałby je z prawej strony. Lecąc na małej
wysokości na Kraków, leciał prosto po śmierć, bo po trasie miał góry. Wyrżnął
samolotem o skałę, jak jajem o ścianę, rozbryzgując szczątki samolotu na dużej
przestrzeni.
Taka jest wersja moja i pozostałych kierujących osprzętem na „Starcie”.
Pracowałem tego feralnego dnia na drugiej zmianie, kiedy przyszła informacja od
pana Andrzeja Remiszewskiego z wierzy kontrolnej, o braku kontaktu ze Słonowskim.
Poinformowano odpowiednie służby, które zawiadomiły, że mieszkaniec wioski
słyszał w górach huk. W powietrzu w tym czasie znajdował się Michał Skowroński z
Wiktorem Białkiem, którzy także bezskutecznie wzywali w eterze Słonowskiego.
Następny meldunek potwierdzał tragiczny wypadek. Natychmiast zmontowano ekipę,
która pojechała na miejsce zdarzenia. Mechanik Lubliński będący w ekipie, po
powrocie, przedstawił makabryczny obraz. Odnalezione szczątki samolotu można
było w płachcie zmieścić. Na tym znajdowały się fragmenty jego ciała. Miał 39
lat. Szczątki samolotu zakopane zostały za hangarem.
Istnieje taśma z nagraniem tego feralnego lotu. Zachował ją na pamiątkę pan
Andrzej Remiszewski, żywa legenda tamtych czasów. Być może uda się odtworzyć
akustyczny zapis z taśmy, ale nie będzie to proste, gdyż zapis jest na rolce
taśmy. Technika poszła tak daleko, że nie ma już takich magnetofonów. Rzadkością
są magnetowidy wypierane przez cyfrowe nagrywarki. Pan Andrzej przez 40 lat nie
mógł się zdobyć na odsłuchanie taśmy z głosem swego bliskiego przyjaciela.
A może nie należy budzić upiorów zawartych w taśmie?
14-11-2008
Teofil Lenartowicz
|