|
|
TMZM Mielec:
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Działalność:
|
|
|
|
|
|
|
|
|
11 |
|
|
|
|
|
|
Warto zobaczyć:
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Jedna z ostatnich osób ocalałych z Holocaustu, która żyła i mieszkała w Mielcu
10.04.2019
W dniu 10 kwietnia 2019 roku zmarła jedna z
ostatnich osób ocalałych z Holocaustu, którzy żyli i mieszkali w Mielcu. Chodzi
o prof. Irene Eber z d. Geminder (ur. 1929),
mieszkanki Mielca z ulicy Sandomierskiej. Irene, która trafiła wraz z rodziną do
obozu w Sosnowicy, zdołała wraz z rodziną, dzięki wstawiennictwu szwagra jej
ojca Jedidie, Rovena Kurza, członka mieleckiego Judenratu, przenieść się do
Radomyśla Wielkiego. Po deportacji Żydów radomyskich znaleźli się w getcie w
Dębicy. Kolejną wywózkę, tym razem z getta w Dębicy, udało się całej rodzinie
przeżyć, bo wspomniany wcześniej Roven Kurz zamurował rodzinę na jednym ze
strychów w czasie, gdy nastąpiła wywózka Żydów z getta. Chwilowo matka Irene,
Helena, oraz jej córka Lore dostały pozwolenie na pobyt w Dębicy, ale wkrótce
zostały kolejno (najpierw Helena, a później Lore) przetransportowane do obozu w
Płaszowie. Ojciec Irene, Jedidie, wraz z siostrą Feige i jej córką Ester, w
porozumieniu ze swoim szwagrem Kurzem, udali się pieszo do obozu firmy Bäumer
und Lösch zlokalizowanego na tzw. Czekaju koło Mielca, z nadzieją na legalną
pracę. Po przybyciu do obozu, zadenuncjowani przez Żyda Kapłana, zginęli
rozstrzelani przez Niemców. Eber, wbrew woli ojca oddzieliła się w Dębicy od
rodziny i pojechała pociągiem do Mielca, szukając schronienia u znajomych.
Dwukrotnie przepędzana przez Polaków, z którymi przyjaźniła się przed wojną i
którym rodzice Irene powierzyli pieniądze i biżuterię, znalazła wreszcie
schronienie u katolickiej rodziny Orłowskich, wysiedleńców z Poznania. Przez 22
miesiące ukrywała się w kurniku, aż do 6 sierpnia 1944 r., kiedy do Mielca
wkroczyli żołnierze sowieccy.
Po wojnie Irene odnalazła w Krakowie swoją matkę i
siostrę, które szczęśliwie znalazły się na tzw. liście Oskara Schindlera i
dlatego przeżyły zagładę. Przez Pragę dostały się jako DP „Displaced Persons”
(polscy uchodźcy na Zachodzie) do Niemiec, do swojej rodziny we Frankfurcie, a
później do USA. Po wojnie Irene studiowała w USA język chiński i literaturę, a
następnie pracowała na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie. Do Izraela
przybyła w 1968 r. za sprawą swojego męża inżyniera lotnictwa Jospeha
Szydłowskiego (później się z nim rozstała), który przybył do Izraela w sprawach
zawodowych. Irene Eber była członkiem wielu instytucji akademickich. Miała duży
dorobek naukowy. Między innymi tłumaczyła Biblię na język chiński.
We wrześniu
1980 r. odwiedziła Mielec. Swoje wspomnienia opublikowała w 2004 r., jako
autobiograficzną powieść, w której w sposób retrospektywny, opisuje przeżycia
młodej jedenastoletniej żydowskiej dziewczynki, która spotkała na swojej drodze
zarówno złych jak i dobrych Polaków. Wykazując olbrzymią determinację przeżycia
opisuje w sposób poetycki swoje losy, ujawniając zarówno postawy negatywne
Polaków jak i świadectwa pomocy Polaków dla eksterminowanych Żydów. Tytuł
pierwszego wydania w języku angielskim The Choice [Wybór-A.K.] sugeruje, że
każdy człowiek ma zawsze jakiś wybór, często w sytuacji beznadziejnej. Irene
Eber takiego wyboru dokonała w 1942 r., kiedy to nie posłuchała ojca i
oddzieliła się od rodziny i dzięki temu przeżyła. Żyła z poczuciem winy, że nie
podzieliła losu swoich krewnych.
Miałem możliwość korespondowania z nią. Przy
pisaniu książki o zagładzie mieleckich Żydów udzieliła mi wielu cennych
informacji, których nie mogłem znaleźć w żadnych innych źródłach, a które
pozwoliły na rozstrzygnięcie wielu kwestii historycznych związanych z deportacją
mieleckich Żydów. Informacje o śmierci przekazał mi mój przyjaciel Andrzej Ben
Beryt, kolega Irene z podwórka, mielczanin i jednocześnie poznaniak, który do
ostatnich dni prowadził z profesor korespondencję.
Kto doczytał do tego miejsca, to proponuję
przeczytać jeszcze kilku poetyckich fragmentów jej książki w doskonałym
tłumaczeniu Antoniego Rejmana z niemieckiej wersji książki:
(…) Pewnego dnia podstawiony został pociąg na
pobliską bocznicę – była to dymiąca lokomotywa i długi szereg wagonów bydlęcych
– i w akompaniamencie wrzasków i wielu uderzeń (nie było to już nic nowego)
większość mieszkańców hangaru została załadowana do pociągu. Byliśmy ciasno
zgnieceni w wagonach, tak że nie każdy mógł usiąść. Strzegliśmy te resztki
jedzenia, które jeszcze mieliśmy. Wąskie okno wpuszczało tylko odrobinę światła
i powietrza do środka. Teraz wydał nam się opuszczony hangar straconym rajem.
Tam byliśmy przynajmniej niedaleko Mielca, mieliśmy powietrze do oddychania,
mogliśmy się poruszać. Teraz nasz świat został ograniczony do środka lokomocji
na kołach, który wiezie nas do miejsca, którego nigdy nie widzieliśmy, o którym
nigdy nie słyszeliśmy. Głodna i spragniona nie pytałam, dokąd nas pociąg wiezie.
To, co teraz się jedynie liczyło, to pozostanie do końca podróży przy życiu. I
znów stracił czas na znaczeniu. Pociąg jechał to w jedną stronę, to w drugą.
Często stał na bocznicach. Przez krótkie momenty mogliśmy przy okienku
zaczerpnąć powietrza, nasze prośby o wodę nie były przez nikogo słyszane.
Zapadliśmy w cichą apatię, nikt nie pytał, jak daleko ujechaliśmy, lub gdzie
jesteśmy. Życie, które kiedyś wiedliśmy w Mielcu, a nawet to w hangarze stało
się przeszłością, która była tak samo nierzeczywista, jak teraźniejszość. Było
tylko straszliwe pragnienie, półmrok w wagonie bydlęcym z jego brudną, cuchnącą
zawartością. Zrabowano nam jakiekolwiek wskazówki dotyczące naszego
wcześniejszego życia, a jednak wierzyłyśmy, my, zbałamucone istoty ludzkie, że
na końcu podróży wrócimy do jakiejś formy normalnego życia. Bogaci i biedni,
młodzi i starzy, dobrzy i źli, szczerzy i fałszywi – wszyscy mieli tylko jeden
cel: do końca jazdy pozostać przy życiu.
(…). Gdy przybyłam do Mielca, zawieja śnieżna
pokryła białą pokrywą domy i pola. Znane mi drogowskazy zniknęły i wkrótce
zgubiłam się w pokrytych śniegiem polach.
Polna droga do domu K. [skrót A.K] zniknęła pod białą poduszką śniegu. W końcu
znalazłam drogę. Moje pragnienie przeżycia zostało wkrótce zachwiane, gdy K.
dziko złorzecząc spuściła ze smyczy swojego warczącego psa, aby mnie przepędzić.
Chwilę myślałam, że na pewno zginę na tym srogim zimnie i przyszły mi na myśl
historie ludzi, którzy w śniegu zasnęli i nigdy więcej się nie obudzili. Nie
sądzę abym wtedy była zła na K. W takiej sytuacji nie można sobie pozwolić, aby
tracić cenne siły na złość, czy też żałowanie samego siebie (...).
Andrzej Krempa
|
|
|